27 sierpnia 2013

Tatuaż powraca

Oglądaliście kiedyś Miami Ink albo LA Ink, albo jakikolwiek Ink?



Zawsze piękni, zawsze fajni tatuażyści tworzą małe arcydzieła na ludzkim płótnie. Nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Portrety, napisy, kolorowe tatuaże. Nigdy nic nikogo nie boli, zawsze opowiadane są przy tym historie życia a klienci są zawsze zadowoleni. Bajka.

Można by pomyśleć, że tatuaż nie boli ale...to chyba niekoniecznie prawda.
Ja się ostatnio przekonałam, że prawdą to nie jest.

Usiadłam na fotelu bezwiednie troszkę, bo nie do końca wiedziałam z czym się to będzie jadło na samym końcu. Ale usiadłam.

Matka - kozak, nie mylić z takim zimowym.

Nie chciałam na to patrzeć, więc poszukałam sobie czynności zastępczej. Udawałam, że to nie dla mnie, nie o mnie, mnie nie dotyczy i postanowiłam pobujać w niebieskich migdałach. Bajka numer dwa.

Ale się zaczęło.

Czułam tą ostrą końcówkę jak wbijała mi się w skórę. Bolało. Raz tu raz tam. Fru po skórze. Miał być mały tatuaż, jednak tatuażystę poniosła wyobraźnia i skończył się na upiększeniu całej ręki. Czułam jak ta ostra końcówka coraz dalej i coraz bardziej zuchwale zawłaszcza sobie terytorium mojej ręki. Tatuażysta nie pytał nawet o zdanie, a na ucieczkę z fotela było już zdecydowanie za późno. Nie mogłam juz nic zrobić. Tragedia.

Kiedy zobaczyłam to na własne oczy, już po całej akcji tatoo myślałam, że z fotela spadnę.

Chciałam klasykę, miałam abstrakcję. Chciałam szarość, miałam błękit. Chciałam mały, miałam na całą rękę. Bolało jak cholera.

A na koniec moja dwuletnia tatuażystka zapytała: "No, telas mas tytuas. No i jak? Podoba się?".

Nigdy nie myślałam, że niebieski długopis to takie zuo!!

A tu efekty....o losie matki-kozaka!


Oj podoba się, podoba ten tytuas.