Weselne szmatićku na patićku

Najbardziej nie lubię poweselnych poranków. Szczególnie dzisiejszego. Człowiek o3:40 usnął a o 6:50 miał już na sobie małego szkraba, który domagał się uwagi. Wiem, wiem lajf is brutal i tak dalej, i tak dalej. Nie zmienia to faktu, że oczy mam otwarte z ledwością. Mała bzyczy nad uchem natrętnie, a poziom irytacji nie wyspanej sięga zenitu na tyle, że na wszystko mam ochotę odpowiadać "W dupie". Czy ja naprawdę od życia oczekuje za dużo chcąc jedynie pospać dłużej niż 3 godziny?



Mózg mój niby jest a jak by go nie było. Niby chce mu coś tam iskrzyć, coś się tli ale siły poszły na spacer więc nie da rady. Nawet udane zakupy nie zrelaksowały matki. Czuję zgliszcz, śmierdzi spalenizną. Poszłam z dymem.

W związku z brakiem skoków intelektualnych i błyskotliwych przemyśleń nadrobię dziś zdjęciami. Dzisiejszy post jest z serii jestem szafiarką z przypadku. Ale nie taką zwykłą szafiarką...szafiarką-matką ;)

Ale żeby nie było....opowieść krótka o weselu.

Najpierw przygotowania. Karczowanie goleni, balsamowanie drobinkami złota, malowanie.Prasowanie wszystkiego co się da. Czy wspominałam, że nie znoszę prasować męskich koszul? Nie znoszę. Karmienie Małej kapuśniakiem pierwsza klasa, produkcja własna, która to mała zjadła wszystko oprócz kapusty. Ot taka sytuacja.A Na koniec została mi czysta przyjemność i pełen relaks...makijaż.


Wykonanie - moje własne. Ręcami mymi zdziałane, no właściwie jedną ręcą. Tak, tak, cienie do powiek nakładam palcem. Już od lat. Rozsmarowane wtedy są jak trzeba i gdzie trzeba. Zero przypadku . Pełne pokrycie. Kreska zamierzona...gruba czasem ale zamierzona. Techniki nie mam w planach zmieniać, niech pomyślę, raczej nigdy ;)

Jak się już makijaż pojawił, balsam się rozlał to matka się odziała. I Małżon tyż. A tak oto oni wyglądali.
Uwaga, jeśli nie lubisz wielorybów nie oglądaj ;)

Wersja bez kurtki na ciepłe popołudnie i całkiem ciepły wieczór.




Wersja w kurtce na czas kościelny i zmarźnięcie pod klimą. A klima była ostra tej nocy. Aż firany i zasłony latały pod nią jak zające po zagonie.





Małżon rozwiany. Wygląda jak mój własny, prywatny Fabio z "Brygady Acapulco" :)


No i znów ja się szczerzę ;)



Dojechaliśmy na wesele po zrobieniu niezłego kółka, bo w pewnym momencie, i to w tym w którym skręcić trzeba było, zajęłam się rozmową z Małżem i...przegapiłam.No cóż. Małż mój absorbującym jest. Ale jakoś się odnaleźliśmy na tych wszystkich tam zakrętach i tych takich innych ulicach bocznych. Dotarliśmy. Najedliśmy się. Solidarnie oboje nie piliśmy alkoholu, a jak. Nie liczę szampana, kilku lampek wina i whisky z colą, bo jak by ich nie było ;)

 Tańcowalimy, a jak. Nawet jak nie do końca Nam wychodziło, bo czasem Nam nie wychodzi, to udawaliśmy że tak ma być. Gdzieniegdzie nadrobiliśmy podskokiem, trzęsieniem tyłeczka albo zarzuceniem cyca. Najpiękniejszy tekst jaki kobieta może usłyszeć od Maża w tańcu "No co Ty robisz, chcesz mnie cycem ogłuszyć na parkiecie". Stwierdzam że z Małżonem najlepiej się tańcuje. Najlepiej.

Pogadaliśmy chwilę z sąsiadami z przypadku i okazało się, że całkiem fajnie i miło. Jak na ludzi, którzy na weselu nie znali nikogo oprócz Państwa młodych było "etka", jak to mówi Mała.

A teraz idę dogorywać ;)

10 komentarzy:

  1. No niczego sobie ale pilnuj bo inna ci go porwie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma takiej opcji:)
      on cały mój a cała jego i świata poza sobą nie widzimy :)

      Usuń
  2. o matko! poryczałam się z tego cyca! fajna kiecka ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki :)
      a co do cyca...to piękny tekst :)
      jak go usłyszysz padasz ;)

      Usuń
  3. my ostatnio dotarliśmy poweselnie do domu o 6 i dokładnie w momencie przekroczenia progu córasek wstał

    OdpowiedzUsuń
  4. Rewelacyjne zdjęcia - zwłaszcza szczery uśmiech :D

    OdpowiedzUsuń