Jezu, Jezu, Jezu!!
Włosy będę rwać z głowy, bo właśnie w całej okazałości zajrzało mi w oczy moje oszustwo. Przekręt stulecia chciało by się rzec. Okrutne, perfidne kłamstwo, którym karmię siebie i wszystkich wkoło.
Myślałam, że urodzenie dziecka i wychowywanie go czyni mnie matką. Jakże bardzo chciałam zasłużyć na ten zaszczytny tytuł i należeć do grona mam. Elitarnego grona. Chciałam bardzo, oj bardzo. Kiedy więc na świecie pojawiła się Mała i zaczęłam ten długi proces zwany wychowaniem jej, śmiałam zwać się matką. Śmiałam.
Przewijałam, karmiłam, całowałam, tuliłam do snu. Na rzęsach chodziłam w dzień i w nocy. Werandowałam, spacerowałam. Dumnie z wózkiem kroczyłam i śmiałam się pod własnym nosem, a raczej uśmiechałam. Do siebie, do świata, do Małej. Do niej przede wszystkim.
Później etapy kolejne. Pierwsze kroki i plecy wpół złamane, pierwsze słowa i totalna radość, pierwsze stałe posiłki. Pierwsze wszystko. Nawet pierwsze stresy okrutne. Szczególnie te szczpionkowe...brrrrr....sama się boję igieł, wiec dla mnie to stres okrutny.
Aż po dzień dzisiejszy i do dni kolejnych.
I śmiałam się matką zwać. Śmiałam. Zuchwale. Bardzo zuchwale. Uzurpatorka nie matka. I dnia dzisiejszego to kłamstwo uderzyło mnie po oczach, bo wyszło na jaw. Zrozumiałam wszystko. Zaraz wszystko stało się jasno, jak to mawia pewna Pani od skalpel.
Jak ja śmiem nazywać się matką, kiedy POTRAFIĘ spakować siebie, Małża i dziecię na wyjazd? Jakaś totalna masakra. Czytam tu, czytam tam...i pakowanie to tragedia. No tragedia. A dla mnie? Dla mnie to 3 sekundy roboty i po krzyku.
Jasne, może biorę za dużo rzeczy...może leków też biorę jak dla armii zbawienia...i jedzenia. No być może, a nawet na pewno. Ale nie zmienia to faktu, że spakować się potrafię, więc czarna rozpacz mnie ogarnęła, bo nie mam tegoż mamusiowego problemu. I co ja biedna teraz zrobię? No co?
Jak się nie mieści to się popieści i się zmieści. Wagę mam, więc jak na walizę siądę to wszystko się prasuje idealnie, a i miejsce się wtedy zrobi. I owszem. Można też skorzystać z miejsca w walizce Małża. Obowiązkowo tak, żeby nie widział nic a nic, bo jak zobaczy to koniec. A to czy później rozmyśla, czemu ma tak dużo rzeczy w walizce niech pozostanie jego problemem. Ewentualnie utykam wszystko i wszędzie. Jak się rozłoży to jakoś tak się mniej i zgrabniej wydaje, a i ekonomicznie zapakowane. I owszem.
Muszę więc teraz się popsuć. Musze no i już. Co by tragedii nie było i nie było stresów...i czarnej rozpaczy. Od dziś się psuję.
Uzurpatorka
Etykiety:
Być kobietą,
Być mamą,
codzienność,
mała szafa,
matka polka i sen,
pakowanie wyjazdowe
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
powiedz, że jeszcze jesteś w stanie wypić ciepłą kawę i Ci dziecko zabiorą! ;)
OdpowiedzUsuńuciekam z kraju;p
Usuńkawę piję ciepłą;p
To faktycznie jest dziwne, takie niemamowe. Na pakowanie zawsze trzeba narzekać.
OdpowiedzUsuńmuszę się popsuć, bezapelacyjnie!
UsuńMoże się nie psuj, tylko bądź wzorem do naśladowania ;) Mnie na pewno będzie łatwiej ;)będę miała kogo się poradzić przy pakowaniu ;)
OdpowiedzUsuńo i to jest dopiero pozytywna motywacja :D
Usuń