Dzień szaleńczy. Ledwo siedzę nie mówiąc już o ograniczonej zdolności patrzenia i zaupełnie na wyczerpaniu jest siła do trzymania powiek.
Wstałam niby zwyczajnie o 5:15...no tak jak wstać powinnam...
Później jazda samochodem, przesiadka do autobusu i w końcu chyba pociąg. Znaczy na pewno. Pociąg usypia strasznie ale się troszkę odczarował. Stukot kół, drzwi co latają jak zając po zagonie....ludzie to wychodzą to wychodzą.
Później szybki bieg do taksówki i łódzki maraton przez miasto
Dopadam miejsca, w którym mam być...żołądek od 5 do 11 zaszczyciła jedna kajzerka i odrobina wody...
Później konferencyjne i z uwaga, jakieś notatki....przerwa az minut pietnaście. Alleluja jedno ciasteczko zjedzone.
Po przerwie jeszcze odrobina konferencji...
...później taksówka i maraton łódzki...i wpadam do pociągu. Bez przekąski, bez picia, bo w drodze na pociąg spotykamy niepełnosprawnego Pana, który chciał złapać taksówkę. Kierowca pyta czy może go zabrać, ja się nie waham i odpowiadam tak. Schodzi się chwila zanim Pan wsiądzie...a że nie może zamknąć drzwi wysiadam ja i mu pomagam. I tak oto znika czas, w którym miałam zakupić jakąs padlinę do wszamania i coś do jej popicia.
Na dworzec wpadam 15 minut przed odjazdem pociągu. A tam...kolejka, że hoho. Masakra. Staje w kolejce z myślą, że jak nie kupię teraz to w pociągu. W ostatniej chwili kupuję i biegiem na peron.Dosłownie biegiem. Nawet dobrze nie sprawdziłam pociągu po prostu wpadłam. Chwile później pomyslałam i pojawia się stres...Boże to nie ten pociąg!!
Na szczęście to tylko chwilowe, bo za sekundę okazuje się, że jest ok. Usadawiam się wygodniej...trzymam ręka te 9 książek, które ze sobą targam i staram się nie zagilić wszystkich dookoła.
...w końcu Warszawa Centralna. Po całym dniu o dwóch kajzerkach i małym ciasteczku i jednym małym soczku wypitym język staje mi kołkiem...ale nie może, musi poczekać. Zero buntów. No to jazda na autobus.
Autobus się trochę korkował ale czego się spodziewać w piątek o 16 w centrum miasta?
Po 30 minutach, które wiecznością się wydawały i przebyciu odległości, która zazwyczaj zajmuje aż 15 minut udaje się do samochodu dopaść. Biedny Małż...czekał na mnie siedząc w aucie ponad godzinę.
Najpierw apteka...bo recepta się kończyła a czasem potrzeba jest. W aptece kolejka....a głowa już eksploduje z odczuwanego głodu.
Z apteki do najbliższego spożywczaka. Trzy buły dla mnie, trzy dla Małża i picie. O mamo!!! Dziękuję w myślach za sklepy spożywcze. Dziękuję za bułki. Kiedy czuje w ustach mokrość nie chce jej w siebie wlewać. Chce ją czuć. Z powrotem do auta.
Z apteki do molochu zwangeo supermarketem na spożywkę na cały tydzień...czyli kolejne dwie godziny...masakra...
o 19:40 dojeżdżamy do domu.Wypakowanie zakupów.
Otwieram drzwi a tam Mała...
"Cześć, cześć mamusiu. Tęskniłam. Kocham Cię"
No i wszystko mi jedno czy ledwo żyję, biorę się za tulenie, bawienie, czytanie, mycie, ubieranie....
Teraz tata usypia a mama marzy już tylko o walnięciu się na łóżko kołami do góry...
To zadziwiające jaką moc daje dziecko. Jak pobudza chęć do życia.
Moja Mała to antidotum na całe zło i wszystko inne. To mój świat!!!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz