Miłość nie jedno ma imię. Dwa a nawet trzy, by się znalazły. Może nawet i cztery jak by się uparł. Moja jednak ma ostatnio na imię cierpliwość.
Cierpliwości zabraknąć mi nie może, bo jeśli jej zabraknie to Małżowi zabraknie zębów albo czegoś jeszcze innego tu i ówdzie. Ja wiem, że wady ma każdy. Mniejsze i większe, a nawet te największe. Ja to ogólnie wszystko rozumiem...chyba ;) Ale obsesji niespóźnięsię (!!!) Małża mego to ja już nie rozumiem. I tego co dookoła niej tyż nie.
Otóż nie spóźniamy się, bo z domu wychodzimy 2 godziny wcześniej...najpóźniej 1,5. Efekt tego taki, że pod gabinetem lekarskim czekamy godzinę, pod moją pracą czekając na przedszkole gnijemy 30 minut, wszelkie inne miejsca również odwiedzamy co najmniej godzinę wcześniej.
Ostatnio rozmawiałyśmy o tym z Poczciwą Gadułą. Ano i się okazało, że ona ma to samo. I to wszystko co na ookoło tyż. A co jest na około?
Kiedy się przebąkuje o malowaniu przed wyjściem, niech Nas Bozia od tego broni, konsekwencje są po prostu nieobliczalne. Wścieklizna, piana z pyska, szał macicy (chyba mają coś macicopodobnego tak mi się wydaje). Można przypłacić to utratą kosmetyków, bo przecież toaleta wszystko przyjmie a śmietnik nie ma dna.
Ewentualnie kiedy dzień lepszy pada propozycja nie do odrzucenia "umalujesz się w samochodzie". Jasne, pewnie. Umaluję się. Pomaluję sobie zęby, żeby nie było widać że nie są koloru najbielszej bieli. Pomaluję sobie łuk brwiowy tuszem i udawać będę, że mam rzęsy do nieba. Psiknę perfumem w oko, żeby pachnieć od stóp do głów. Chociaż nie, wróć. Nie poperfumuję się, bo i tutaj cytuję "samochód to puszka i mi jest niedobrze od tego perfumowanego smrodu". Wrażliwy, delikatny...motylek wręcz ulotny z tego mojego Małża.
Trzeba pamiętać, żeby niczego nie pominąć. Nie zapomnieć, bo można paść przez rażenie piorunem prosto z oczu Małżonowych. Najlepiej udawać, że nikt i nic i w ogóle. Spokój i cisza. Wszystko mamy o wszystkim pamiętamy nawet jeśli połowa potrzebnych rzeczy w domu została. Jeśli Nam życie miłe słowem nie piśniemy.
Nie piśniemy też słówkiem kiedy cierpliwie czekamy pod tym gabinetem, czy pod przedszkolem wariata z siebie robiąc. Nie piśniemy. Nie i już, bo przecież niewdzięczne będziemy...okropne...nie fajne...bez serca...nie doceniające...będzie gadania a gadania.
I tak oto syndrom nie spóźniającego się to krzyż Pański. Krzyż, który dźwigam co dnia i miłość, która cierpliwością się zwie.
Małżon godzinaprzed!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hahahaha! Scena malowania się w samochodzie bezbłędna!
OdpowiedzUsuńDodatkowo u mnie jeszcze jest 'godzina operacyjna'... Godzina o której mamy być zwarci i gotowi... I to nie znaczy, ze to godzina wyjścia z domu... To godzina o której mamy wszyscy siedzieć w samochodzie, uśmiechnięci i zadowoleni ze będziemy pierwsi! :D
Chyba tez muszę kiedyś o tym parę słów napisać :)
o u Nas też taka godzina jest, tylko oznacza ona że o tej godzinie, minut 30 albo 15 albo jakkolwiek inaczej mamy być gotowi od stóp do głów i czekać w napięciu przed wejściem do domu. jak w blokach startowych:)
Usuńchodziło mi oczywiście o wyjście z domu ;)
UsuńA ja wszędzie jestem albo spóźniona albo na ostatnią chwilę. Wyjątkiem są momenty w których idę gdzies z moją drugą połówką... Z nim jestem co najmniej 15 min przed czasem
OdpowiedzUsuńchciałabym 15 minut...a tak godziny całe marnuję;p
Usuńale narzekać nie mogę, bo przecież niewdzięczna jestem.
kiedy sama się wybieram raczej jestem "na styk" ale, że chodzimy głównie razem to jednak ta godzina wisi w przestworzach.
Mój mężuś nie jest aż tak niespóźnialski, ale jeśli spóźniamy się przez moje robienie się na bóstwo (a raczej robienie co się da, żeby ludzi nie straszyć ;P) to wtedy jest afera :) pozdrawiam i cierpliwości życzę
OdpowiedzUsuńszkoda, że oni tego wszystkiego nie rozumieją;)
UsuńJa jestem zawsze na czas, nie cierpię spóźnień:P A z moj ą drugą połową jest i na czas i 10 minut przed nim, a więc nie jest najgorzej:P
OdpowiedzUsuńo jak mi się marzy TYLKO 10 minut:)
Usuń