Trzy lata temu...


Nie będę udawać, że wszystko było super pięknie jak już stałam na progu totalnej rozsypki. Tej fizycznej oczywiście.


Miałam jakieś takie myśli natrętne i nieuczesane, a jakie wszechogarniające skubane były. Ciężko było mi sobie wyobrazić co i jak i dlaczego i po co. A już zupełnie abstrakcyjnym był dla mnie fakt umiłowania czegoś, co było takie nie materialne. A nawet nie czegoś tylko kogoś. I to kogo, dziecka. Mego własnego i osobistego.

Choć cieszyły mnie te kopniaki w bramkę mego brzucha, choć tak śmiesznie czułam się kiedy małe łapki smyrały mnie po moich prywatnych narządach wewnętrznych. Było tak inaczej niż to bywa w stanie zwykłym. Podobało mi się mimo tych małych usterek technicznych. Nie byłam jednak wolna od tych myśli.

Czy będę zdolna pokochać? A czy w ogóle będę mogła a właściwie chciała zając się tym Małym wariactwem, dziecięciem mym zwanym? Taka huśtawka od totalnego Everestu i euforii do totalnej depresji poniżej poziomu morza. Masakryczna masakra. Na szczęście coś co życiem się nazywa zweryfikowało to moje eh złe i och cudowne.

Skończyła się owa huśtawka po 9 miesiącach jej nabycia. No może po 6. Tak szybko jak nadeszła tak szybko też minęła. Jednak nadejście było niespodziewane i nie zauważone. Odejście jednak trwało godzin 13 i jeszcze pół . Zupełnie jak bym z przyjaciółką gdzieś na kawie się zagadała. Tylko kawa się przeciągnęła a przyjaciółka musiała się wypłakać wbijając mi szczękę w rękę. Tak po prostu żeby się nie poryczeć.

Rozstawanie się tą obojętnością sprawiło, że zmieniłam patrzenie na ból i ocenianie go. Jakieś tam borowanie u dentysty to pikuś (chociaż i tak bez znieczulenia się nie dam) i wszystko inne chyba też pikusiem można nazwać właściwie wszystko co w jakikolwiek sposób wpływa albo próbuje wpływać na moje ciało i fizyczne samopoczucie w sposób negatywny.

O t­ym co psychicznym samopoczuciem się zwie nie wspomnę. Jeszcze nie.

I nawet to ukłucie w kręgosłup nie jest tak strasznym, jak jeszcze przed faktem jego zaistnienia mi się wydawało. A wyobraźnia moja, całkiem rozwinięta, i obraz jaki się za jej namową pojawiał do strasznych zaliczyć należy. Broczenie krwią i ból niczym w czeluściach piekielnych zadany, gdy skóra jak na ognisku z kiełbaskami się przypieka. Na szczęście tym razem wyobraźnia okazała się złowieszcza i rzeczywistość cudownie zaskoczyła.

Pamiętam ten dzień jak dziś i pewnie nie zapomnę go jeszcze długo i długo. Szłam sobie do szpitala na pełnym luzie i w pełnym spokoju, bo miało być tylko tak o, po prostu. Tak o, zwyczajnie. Miało być rutynowo a po tej całej rutynie do domu miałam sobie iść. No to poszłam na tę rutynę bez stresu.

Wyszłam sobie z domu rano, nawet bez śniadania ale za to zaszłam do sklepu i drożdżową z budyniem zakupiłam, a co. Ulubioną. Należało mi się i już. Taka nagroda dla mamusi, z której czasami wychodzi mała dziewczynka. No więc uzbrojona w drożdżówkę udałam się do szpitala. Kiedy dotarłam najpierw schodami na trzecie piętro. Tam się okazało, że lekarza brak i mam udać się do izby przyjęć. No to bardzo pokornie poszłam do izby, czyli schodami w dół, na zewnątrz i kawałek dalej. Kiedy doszłam do izby okazało się, że przecież lekarz dziś w głównym budynku przyjmuje i z powrotem do szpitala. Z językiem do kolan udałam się znów na to rzeczone piętro numer trzy.

W końcu zostałam obdarzona łaską i litością i zostałam przebadana ale i tak musiałam znów do izby się udać. Więc znów w dół, z budynku i za winkiel. No i tam… tam to już poszło jak buła z masłem.

Była tam Pani doktor, inaczej niż młoda siksa jej nie określę.

Przyszłam na czytanie wyniku a ona mi ciśnienie po tych trzech piętrach razy dwa mierzyła. Nie zdążyłam ochłonąć i znowu. I okazało się, że wywaliło mi to ciśnienie w kosmos. Kosmiczna odyseja bym rzekła. A ta siksa zamiast mi co i jak wytłumaczyć, żebym mogła chociaż troszkę się pewniej poczuć i mniej ze stresu po gaciach robić wykonała telefon. W słuchawkę rzuciła no tyle i tyle podając tu moje ciśnienie kosmiczne, później parę yhy aha. Na koniec rzuciła dobrze i odkładając słuchawkę rzekła do obecnej tam pielęgniarki „Przyjmujemy”. Ta od razu o dowód i kartę ciąży po prosiła i zaczęła wypytywać. A ja na to jak ta dziewczynka z zapałkami pytam „Ale o co chodzi”, na co siksa do mnie „Przyjmujemy Panią do szpitala”. I tyle ją na chwilę obecną widziałam. Tylko jeszcze pielęgniarka dorzuciła „Bez dziecka, ze szpitala Pani nie wyjdzie”. Jakaż urocza sugestia. Fuck, fuck, fuck.

Czy muszę opisywać to jak się czułam? Zbaraniała do kwadratu. Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do tatuńcia.
„Cześć kochanie. Jak tam po badaniu? Jedziesz już do domu?” Zapytał jak by nigdy nic i nie był jeszcze świadom jaki ja mu cudowny ładunek jądrowy szykuję.
„Nie kochanie nie jadę do domu. Przywieź mi proszę torbę” Ładunek odpalony, wywołał ciszę na pierwszy ogień a później zbaranienie, jak u mnie, i dezorientację.
„Ale jak to? Tak już tak teraz?” Chyba się odrobinę zagubił gdzieś po drodze.
„Tak kochanie. Już. Przywieź mi torbę”.
„Już jadę”. To mnie odrobinę uspokoiło ale tylko troszeńkę.

Za chwileczkę weszła siksa i do gabinetu mnie po prosiła. Wykonała coś co szumnie nazywa się badaniem i do tego ginekologicznym. Po chwile rzuciła „Nie jest różowo” i kazała ubrać się w piżamkę. Ta szpitalną z seksownym rozcięciem z tyłu. To dopiero jest rozporek, od szyi aż po same kolana. Sam seks.

W tej swojej seksi koszulce zostałam zaprowadzona do sali porodowej. Tej zbiorowej, czytaj z łóżkami w wersji trzy. I te okropne, i beznadziejne zielone kafelki.

Położona została i zaaplikowano mi tylko kroplóweczkę na początek. Tak dla odżywienia organizmu. I mimo, że drożdżówka krzyczała z siateczki „Zjedz mnie i mój budyń” nie było o tym totalnie mowy. A po kroplóweczce…okazało się, że ciśnienie mam lepsze niż nie jedna osoba na sali.

Niestety pech nie chciał mnie tego dnia opuścić i kiedy przemiła Pani doktor przyszła po raz enty sprawdzić moje ciśnienie, które okazało się książkowe, postanowiono mi również zrobić badanie krwi. Taka profilaktyka. Tyle, że ta profilaktyka pokazała, że moje CRP szaleje.

To szalone CRP zaważyło na mojej dalszej karierze szpitalnej i porodowej. Wniosek był taki, że coś w organizmie się zapala i nie ma mowy o pójściu do domu. Wniosek końcowy: wywołujemy poród. Jak wywołujemy to trzeba było całą akcję i misje rozpocząć.

Najlepiej było rozpocząć od wrzucenia w żyłę oksytocyny, bo jakieś rozwarcia czy inne cuda trzeba wywołać. No to żem się podłączyła a właściwie zostałam podłączona pod rurociąg i rurociągiem popłynęła oksytocyna. Mamuniu. Nigdy nie byłam w szpitalu a jak już zaległam to na amen.

Leżałam więc w seksi piżamce, pod rurociągiem i czekałam na cud, i na tatuńcia. Nic nie poradzę na to, że w końcu pękłam. Najpierw te wyprawy po szpitalu, później siksa i nie jest różowo a na koniec wywołujemy poród. To było troszkę dla mnie za dużo. Nawet dla mnie. I chyba nie bardzo wiedziałam jak podejść do tego. W środku coś ściskało mnie tak, że im bardziej ściskało tym bardziej łzy wyciskało i chociaż bardzo nie chciałam wyjść na mazgaja zaczęłam sama z siebie ryczeć. No może szlochać tak żeby się nie skompromitować przed innymi.

Pamiętam tą przemiłą panią położną, która jak tylko to zobaczyła to moje chlipanie chciała mnie bardzo pocieszyć. Co chwilę pytała jak się czuję, rozmawiała, pocieszała. Ba nawet przyniosła gazetę z przepisami na pierogi, żebym sobie popatrzyła i pomyślała co sobie ugotuję jak już wyjdę z tych zielonych kafelków. To ona wypowiedziała prorocze słowa” Tak, to dziś. Dziś będziemy rodzić”.

Cóż wyczytała to z dość prozaicznej sytuacji. Ja siedząca na piłce, próbująca na niej podskakiwać w nadziei na skrócenie tej szyjki staram się i podskakuję. Ledwo myślę, bo zaczyna mnie boleć jak jasna cholera. Tatuńcio wiedziony wizjami ze szkoły rodzenia zaczyna swe wywody „Oddychaj, oddychaj głęboko. Wypuszczaj powietrze ustami”. No a ja w tym momencie, jak to usłyszałam odpowiedziałam mu bardzo dosadnie „Zamknij się, bo jak się nie zamkniesz to Ci przywalę”. No i rzeczona przemiła Pani położna rzuciła wtedy przepowiednię „O widzę, że mąż denerwuje. Będziemy dziś rodzić. Oj będziemy dziś rodzić”. I jak rzekła tak się stało.

Żadne to dla mnie mistyczne przeżycie, żadne uniesienie. Nie było orgazmu, tak jak niektórzy mają to szczęście. Bólu nie zabrakło. No nic. Nic a nic. Po prostu akurat tu musiałam odbyć swą małą "krucjatę" za braki bonusów ciążowych. Skro gdzieś jest brak to i gdzieś musi być nadmiar albo musi być chociaż troszkę, co by pozorna równowaga została zachowana.

Tak oto po tych 13 godzinach i jeszcze pół dotarłam do punktu, w którym moje wariactwo wydało swoje pierwsze tchnienie. Położone na moim rozstąpionym brzuchu tyle, że mniejszym o jakieś trzy rozmiary, po prostu domagało się jakiegoś odzienia i jedzenia a ja patrzyłam jak zaczarowana.

Żeby nudno nie było wariactwo krzykiem postanowiło zaznaczyć swoje nadejście. Chociaż krzykiem do końca to nie było. Wariactwo meczało jak owieczka. I całkiem przyjemne to meczenie dla ucha mojego było.

Z tych wszystkich atrakcji i wartości dodanych, ja już od teraz matka polka uświęcona śmiać się i płakać równocześnie zaczęłam. Jak wariatka w pokoju bez klamek kiedy pająka ujrzy i ja wyłam do księżyca obdarzając przy tym swego męża uśmiechem.

10 komentarzy:

  1. Tak to dokładnie opisałaś, że aż mi ciary przeszły bo przypomniałam sobie dokładnie wszystko jak to u mnie było.
    Spełnienia wszystkich dziecięcych marzeń dla Małej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. myślę, że marzenia na szczęście się spełniają;)
      a dokładność...pominęłam wiele...oj wiele;)

      Usuń
  2. Sto lat dla małej królewny!!! Niech świat zawsze będzie dla niej taki kolorowy!!! A jak już ciocia przyjedzie to wręczy piękny prezent, rzecz jasna z heloł kocurem:))

    Gabin z Nelką całują!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. daj spokój już z tym kocurem;p
      starczy mi;p
      zresztą sama widziałaś;)
      my Was też mocno całujemy:)

      Usuń
  3. O matko mnie jak zostawili w szpitalu, to moja mama w domu ryczała tak sobie po niej pojechałam:-p. Aż mi jej do dzis żal, za to memu facetowi kapara opadła jak dzien póxniej z rana zadzwoniłam i ni z gruszki ni z pietruszki walnełam że Kacper sie urodził. Do dziś pamietam jego słowa " taaa, jaja sobie robisz....". Jak ja sie ciesze że nie miałam takich strasznych bóli o których ty piszesz wrrr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no to cieszę się z Tobą:)
      każdy ma inaczej:) mnie bolało...oj bolało...za to w ciąży nie było mi nic. dosłownie nic:) także równowaga musi być i już:)
      ale mój Małż dzielnie od 10 do 1 w nocy ze mną przebywał:)

      Usuń
  4. 100 lat! :)


    Ja się tak darłam, że mnie chyba cała klinika słyszała.
    Powiadam Wam - NIGDY wiecej! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja chciałam się drzeć.
      na szkole rodzenia mówili, że powinno się bo łatwiej...niestety zmieniła się położna i ta miła skończyła zmianę.
      niestety ta co zaczęła zmianę...była mniej miła i krzyczała na mnie jak tylko głośniej pisnęłam.

      Usuń
  5. Wszystkiego najlepszego i dużo uśmiechu dla córci! :)
    Pamiętam tamten ból i tylko te wspomnienie powstrzymuje mnie jeszcze przed drugą ciążą... Ktoś mi kiedyś powiedział, że to ból taki jak silniejszy miesiączkowy...yhmmm chyba mega silniejszy plus łamanie kręgosłupa plus ogólne wkurzenie plus mąż, który patrzy tym błędnym wzrokim i pytanie jego:"mocno boli?"... myślałam, że zabije! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki:)
      łącze się w bólu:)
      ja tez miałam ochotę mężowi przylutować. im się wydaje, że to takie hop i siup. oddychać, skakać,i w ogóle się relaksować. A to jednak niekoniecznie tak się da skoordynować. mnie też to bolało na maksa ale wiem, ze są też takie przypadki gdzie nie boli i idzie szybko. mnie tez ten ból przeraża najbardziej. drugi poród pod tym względem jest gorszy bo wiesz co Cie czeka....eh...

      Usuń