Wigilijnie

Dziś Wigilia.
Osobiście kocham ten dzień, tak jak i całe święta. Tylko jak do nich dotrwać?

A to prosta sprawa.
Wstaję rano. 30 minut wcześniej niż zazwyczaj, teoretycznie. Okazuje się jednak, że mój pęcherz ma inne plany i wstaje jeszcze 40 minut niż te 30 minut. Postanawiam z nim walczyć, bo a jednak postanowi dać jeszcze pospać. Niestety płonne nadzieje. Wstać więc trzeba w tempie przyspieszonym.

No to jak już się wstało to się człowiek ogarnia. Szukam ubrania, zastanawiam się co założyć na siebie i czy mam jeszcze jakieś nie przemoczone spodnie. Słyszę za oknem, że deszcz znów pada. Mam więc wybór: zimno albo mokro. Wybieram zimno i założenie kaloszy ale postanawiam dogrzać się drugą parą skarpet.  Jednak moje skarpety gdzieś się zagubiły, więc postanawiam pożyczyć sobie jedną parę Małża. Nic to, że ostatnia na suszarce leżała, przed kolacją mu oddam. Pewnie właśnie to czyta i się piekli.

Okazuje się jednak, że kiedy podróżuję sama nie potrzebuję w torebce smerfa, księżniczki, butelki wody, lizaka ani tym bardziej papierka po nim. Zaczynam więc poszukiwanie torebki, mniejszej. Okazuje sie jednak, że mam albo skrajnie mikro torebkę albo super maksi. Maksi wybieram na podróż na wigilijną kolację więc decyduje się na maksi. I tu rozpacz czarna, bo nawet portfel się nie mieści. Nie mówiąc o błyszczyku i perfumach! Ale nic to, myślę sobie i biorę bilet, kartę do bankomatu (na wszelki wielki) i dowód. Cały mój dobytek na dziś.

Okazuje się, że poszukiwania torby zajęły za dużo czasu więc makijaż powstaje na szybko i na krzywo. Skarpetki Małża nie chcą współpracować ale duszę je jakoś i idzie. Kalosze na nogi, parasol w rękę, mikroskopijna torebka na siebie i idę. Idę i idę na przystanek. A to nie taki mały spacer, bo ponad kilometr w deszczu i ciemności. I wtedy jak by parasolka chciała mnie otrzeźwić i pac mnie w łeb. Raz, drugi. Ja się wkurzam tylko właściwe dlaczego skoro to moja ręka ją trzyma?! I tak w drodze na przystanek odkrywam tę prawdę wielką, że moje ciało, a ściślej moja ręka, mnie nienawidzi. Ale za co to ja kompletnie nie mam pojęcia.

Docieram do przystanku, chcę spocząć i...ławka mokra. Musze więc podróżować z mokrą plamą na tyłku. Wysuszy się w autobusie, myślę sobie i zadowolona wsiadam. I zonk. Okno chyba było otwarte bo fotel mokry. Także plama się nie ruszy. Cóż nietrzymanie moczu w pewnym wieku jest naturalny, tylko nie jestem przekonana czy to najlepsza linia obrony. W wodę na siedzeniu pewnie nikt nie uwierzy.

Ale nic to. Przesiadka w autobus drugi, z ogrzewaniem. O alleluja! Alleluja! Wyschłam! Dojechałam. Do pracy dotarłam!

Także widzicie. Wigilia to inspiracja! Czekam teraz, aż moje dzieciątka po mnie przyjadą i razem ruszymy się przygotowywać a później świętować.

A wam kochani życzę spokoju i odpoczynku wśród najbliższych. Karpia bez ości i żeby mułem nie zajeżdżał a kompot z suszu nie był za bardzo zadymiony;)  Żeby mandarynkami pachniał cały dom a pierogi i kapusta wpadały szybciutko do brzuszka. Niech będzie wesoło, ciepło i rodzinnie w końcu na świat przychodzi Bóg (a tak a propos, Mała po jasełkach zapytała mnie czemu Jezus był plastikowy...ktoś ma jakieś pomysły czemu?). Niech święta będą wesołe i dadzą energię, spokój i miłość na cały następny rok. Życzy wam tego renifer....zastępca Rudolfa;)


2 komentarze: